Strony

piątek, 31 sierpnia 2012

14. Koniec z przeszłością.

Cześć! Rozdziałem "Przekleństwo" zakończyłyśmy pierwszą część historii Lily Evans, zatytułowaną "Wspomnienia Rudej". Mamy nadzieję, że wam się podobał.
Teraz rozpoczynamy nową część przygód Rudej, jej przyjaciółek, Huncwotów i Kurta.
Pozostaje nam życzyć miłego czytania. Podzielcie się z nami waszymi wrażeniami w komentarzach. ;)
************************


Siedziałam na łóżku w swoim pokoju, wspominając pierwszy rok w Szkole Magii i Czarodziejstwa, Hogwart. Aż trudno uwierzyć, że od tego czasu minęły, cztery lata, a ja patrząc na swoje zdjęcia zrobione w tym okresie, nie mogę się nadziwić jak bardzo się zmieniłam. Niestety (a może stety) mój cudowny charakter nie uległ zmianie i dalej jestem tym sarkastycznym i upierdliwym rudzielcem, którym dotychczas byłam. Moje słownictwo wzbogaciło się o kilka(set) wspaniałych obelg dzięki, którym wygrywam każdą kłótnie z Potterem.
 Potter…
Moje kontakty z tym chłopakiem nie są za dobre, a mówiąc „nie za dobre” mam na myśli fatalne. Gdyby nie był takim nadętym pawianem i na każdym kroku nie robił z siebie kompletnego debila, już dawno pogrzebalibyśmy topór wojenny.
Niestety, celem życiowym tego matoła stało się zaciągnięcie mnie na randkę i spędzenie ze mną reszty życia z chmarą bachorów na utrzymaniu.
Kompletnie go nie rozumiem. My nawet do sienie nie pasujemy!
On — Przystojny chłopak, wiecznie okrążony milionem po uszy zakochanych w nim plastikowych lalek, najlepszy szukający Gryffindoru, dobry uczeń.., błazen, idiota, egoista, samolub, dupek, myślący, że jest śmieszny, zapatrzony w siebie cham, bez cienia dobroci czy współczucia… Ciągle znęca się nad słabszymi, przy każdej okazji mierzwi tą swoją głupią czuprynę, pozbawiając się przy tym resztek włosów.
Ugh!
Jak ja tego nie cierpię!
I jeszcze ten jego bezczelny uśmiech…!
Ile bym dała, żeby zobaczyć jak z płaczem zbiera z podłogi te swoje białe ząbki.
Nie wiem czy gorsze jest to, że wybrał już imiona dla naszej gromadki dzieci, czy to, iż myśli, że my naprawdę możemy być razem.
Zupełnie nie rozumiem jego zapędu do mojej osoby…
Jestem — wredną, bezczelną, kochającą książki, prawdomówną, impulsywną, żądną przygód, Rudą sadystką… I gdzie tu podobieństwa?
Nawet nie słuchamy tej samej muzyki…
Hmm…
Tego nie jestem pewna… Ale kto wie…
Eee… gdzie tam…
Na pewno gustuje w Disco Polo, a o prawdziwym Rocku nie ma pojęcia.
Nie to co Syriusz...
Syriusz Black jest najlepszym przyjacielem tego debila, (zupełnie nie rozumiem dlaczego) a moim kochanym przyszywanym braciszkiem, który ma świra na punkcie swojej urody, (a w szczególności włosów). Nie jednej złamał już serce i nie jednej jeszcze go złamie. Ze śmiechem wysłuchuje kolejnych monologów, w których wygłasza jaki to jest przystojny, „skromny” i inteligentny.
Wręcz uwielbiam się z nim kłócić, a w szczególności wypominać błędy, które popełnił, wtedy tak śmiesznie marszczy czoło…
Zawsze, kiedy za wszelką cenę próbuje mnie zeswatać lub przekonać do swojego przyjaciela, od siedmiu boleści, mam ochotę zmasakrować mu twarz i wypruć flaki…
Jak to bywa w relacjach między bratem i siostrą (nawet przyszywanych), ciągle robimy jedno drugiemu na złość i kłócimy się o byle co, ale to nie zmienia faktu, iż on ciągle uważa mnie za swoją małą, słodką rudą siostrzyczkę, która ma w dupie zaloty jego najlepszego przyjaciela, tak jak ja, ciągle pomimo drobnych sporów, uważam go za swojego, przystojnego przyrodniego braciszka, który bez przerwy łamie damskie serca. 
No cóż… rodzeństwa się nie wybiera…
Ciekawe jak spędził wakacje… Pewnie nie mógł się odpędzić od nadmiaru fanek…
Bądź co bądź, pewnie spędził je lepiej ode mnie…
Poczułam jak łzy napływają mi do oczu…
Dobra Evans, ogarnij się! Chyba nie chcesz znów płakać?
Ugh,.. Najchętniej bym go udusiła!
Ciekawe czy Jul i Quin pomogłyby mi w zemście… Na pewno nie przegapiłyby takiej okazji w końcu są moimi najlepszymi przyjaciółkami.
Pewnie przez całe wakacje szukały idealnego chłopaka, a nie tak jak ja marnowały je w łóżku wśród mokrych chusteczek i łez, opłakując starte jakiegoś wrednego dupka.
Jak ja za nimi tęsknie!
Brakuje mi ciągłych kłótni Wood i Black’a i pytań Jul w co się ma ubrać na kolejną randkę.
Nie wierze, że to mówię, ale… Chcę do szkoły!
Tam zawsze się coś dzieje i nigdy nie jest nudno… Trudno, żeby było nudno w szkole dla czarodziei, gdzie przez ściany przelatują duchy, a wiszące portrety się ruszają, gdzie zamiast uczyć się biologii czy chemii, przesadzamy magiczne rośliny, czy uczymy się przenosić rzeczy za pomocą różdżki.
Jedynym minusem tej wspaniałej szkoły jest to, iż nie ma w  niej mojego najlepszego przyjaciela, którego tak bardzo kocham i szanuje, iż jeszcze ze mną nie oszalał i pomimo trudności ciągle jest przy mnie.
To właśnie dzięki niemu wyszłam z dołka, w którego wkopałam się w te wakacje i wyleczyłam z nieszczęśliwej miłości.
Powinnam skakać z radości, iż posiadam tak wspaniałego przyjaciela jak on i przy najbliższej okazji podziękować za wszystko co dla mnie zrobił.
I pomyśleć, że mam już 15 lat, a w swoim życiu przeżyłam tak wiele, w końcu nie każde 11-letnie dziecko dostaje list ze szkoły dla czarodziei.
Z westchnieniem rozglądnęłam się po swoim królestwie.
Pierwszą rzeczą jaka rzucała się w oczy, po wejściu do pokoju była ściana ze szkła, w której mieściło się wejście na balkon ze wspaniałym widokiem na ogród. Po przeciwnej stronie znajdowało się ogromne łóżko z baldachimem, na którym obecnie siedziałam. Po obu stronach łoża stały nocne szafki z jasnego drewna, z którego zrobione były wszystkie meble. Nad łóżkiem wisiały  fotografie przedstawiające mnie i moich przyjaciół. Po prawej stronie od łóżka stało drewniane biurko, na którym panował lekki nieład, a obok niego regał zapełniony książkami. Po lewej mieściła się para drzwi: do łazienki i po brzegi wypchanej ubraniami garderoby. W kącie stały dwa miękkie fotele z białego puchu, w których zawsze siadam z Kurtem, a przy nich drewniany stolik ze szklaną szybą. Ściany miały być zielone, ale jako, że się zbuntowałam i sprzeciwiłam się rodzicom, musiałam je pomalować sama. Oczywiście zwerbowałam Kurta i razem mieliśmy niezły ubaw goniąc się z pędzlami po całym pokoju. W końcu po tygodniu męczarni ściany miały beżowy kolor. Na drewnianej podłodze leżał biały puchowy dywan.
Uwielbiam ten pokuj. Związane jest z nim wiele wspaniałych chwil, o których nie chciałabym zapomnieć.
Nagle drzwi się otworzyły, a do pokoju wszedł uśmiechnięty Kurt.
Dotychczas jeszcze nigdy tak bardzo nie wkurzyłam się na jego widok, a kiedy ściągnął ze mnie koc, którym byłam przykryta, miałam ochotę mu walnąć.
— Co robisz?!
— Zachęcam cię abyś wstała.
Coś słabo ci to wychodzi!
— Jeszcze mi podziękujesz. — Powiedział z uśmiechem, za który chciałam go zamordować — A teraz z wyra!
— Przykro mi, ale nie mam ochoty. — Powiedziałam przesłodzonym głosem i siłą wydarłam mu z rąk okrycie.
— No dobra… Czas na plan B.
Mówiąc to podniósł mnie z łóżka i nie zważając na moje krzyki, przerzucił przez ramie, kierując się w stronę łazienki.
Krzyczałam, gryzłam, biłam… Niestety mój przyjaciel szedł jakby nigdy nic i na dodatek się śmiał.
Otworzył drzwi stawiając mnie na ziemi.
Roześmiał się, widząc moją naburmuszoną twarz, co mnie jeszcze bardziej rozłościło.
— Czasami zastanawiam się dlaczego się z tobą przyjaźnie… I wiesz co? Dalej nie znam odpowiedzi na to pytanie.
Powiedziałam wypychając go z pomieszczenia, przy okazji zamykając drzwi przed nosem, co oczywiście skwitował śmiechem, a ja prychnięciem.
Szybko zrzuciłam z siebie ubrania i weszłam pod prysznic.
Po 15 minutach owinięta białym ręcznikiem i z niedowierzaniem przyglądałam się swojemu odbiciu w lustrze.
Wyglądałam okropnie.
Rude włosy straciły połysk, moja skóra przybrała szarawy odcień, ale najbardziej w oczy rzucało się to jak bardzo przez ten czas schudłam.
— Coś ty z sobą zrobiła, Evans?
Spytałam siebie i wzięłam się za rozczesywanie włosów.
Kiedy skończyłam założyłam swój beżowy szlafrok i wyszłam z łazienki.
Jak się można było domyśleć, Kurt w tym czasie znalazł sobie zajęcie. Niestety (dla niego), bo tym zajęciem okazało się granie na MOJEJ gitarze.
Zabije!
Z żądzą mordu wypisaną na twarzy, cichutko się do niego zakradłam.
Gdy znalazłam się obok niego, klepnęłam go lekko (co było bardzo ciężkie do zrobienia) w prawe ramię.
Jak oczekiwałam odwrócił się w te stronę, szeroko się uśmiechając.
Zebrałam się w sobie i odwzajemniłam uśmiech, lewą ręką sięgając instrumentu. Chwyciłam gryf i wyrwałam go z ręki przyjaciela.
Jakie było jego zdziwienie kiedy dostał pudłem rezonansowym w głowę.
— Au! Zgłupiałaś?! — Zawył trzymając się za bolące miejsce — Będę miał guza.
— O nie! Jak ty to przeżyjesz. — Rzuciłam słodkim głosem, klepiąc go w miejsce uderzenia, powodując jeszcze większy ból.
Kurt syknął.
— Oj — Przyłożyłam rękę do ust — Boli?
— Widzę, że wracasz do siebie. — Szeroki uśmiech pojawił się na jego twarzy.
Czy ten człowiek musi się wiecznie uśmiechać?
— Jesteś dla mnie jak dobry antybiotyk, niszczysz wszystkie bakterie…
Odwróciłam się napięcie i weszłam do garderoby, w uszach ciągle brzmiał mi jego donośny śmiech.
Szybko ubrałam się w jeansowe spodenki i moją ulubiony, niestety już sfatygowany czarny T-shirt. Związałam włosy w koński ogon i wyszłam z pomieszczenia.
— No, a teraz jeszcze się uśmiechnij — powiedział Kurt, lecz w odpowiedzi prychnęłam i przy akompaniamencie trzasku zamykanych drzwi wyszłam z pokoju.
Nareszcie sama.
Niestety moja samotność nie trwała zbyt długo gdyż Kurt, jako posiadacz długich nóg, dogonił mnie w kilku krokach.
W milczeniu szliśmy długim korytarzem, który pod koniec rozszerzał się na kształt kapelusza grzyba. Złociste ściany u dołu ozdabiała złota boazeria, a stopy odbijały się o marmurową podłogę.
Przyznaje mój dom jest wielki. Na samym piętrze znajduje się 7 sypialni w tym (najbardziej oddalone od siebie) moja i Petunii. We wszystkich siedmiu jest dołączona łazienka.
Na parterze jest kuchnia, spiżarnia, salon i dużej wielkości jadalnia z wejściem na taras.
Doszliśmy do półkola, gdzie oparłam się o zimną barierkę i rozglądnęłam się po salonie.
Zeszliśmy po jednych, iście bajkowych, półkolistych schodach i ruszyliśmy do kuchni, w której mama robiła śniadanie.
Kuchnia była prostokątnym pomieszczeniem, z niewielkim „wybuleniem” gdzie stał duży fikus. Pod ścianą stał rząd mahoniowych mebli kuchennych, z ciemno zielonym blatem. Przez środek pomieszczenia biegła lada w tym samym kolorze co reszta mebli, a przy niej cztery krzesła. Po przeciwnej stronie pod oknem znajdował się okrągły stół, z którego i tak nikt nie korzystał.
— Część mamo! — Krzyknęłam od progu i usiadłam na jednym z krzeseł przy ladzie.
— Cześć ciociu! — Powiedział Kurt siadając obok mnie.
— Nareszcie wyszłaś z łóżka, już myślałam, ze do niego przyrosłaś.
Olivia Evans jest wysoką szczupłą kobietą o blond włosach i zielonych oczach, które po niej odziedziczyłam. Dzisiaj ubrana była w czerwoną bluzkę na ramiączka i czarną spódnicę za kolana. Na szyi zawieszony miała złoty medalik, który dostała od nas na gwiazdkę, a w uszach również złote kolczyki. Na serdecznym palcu u prawej ręki widniała obrączka, której nigdy niezdejmowana.
Postawiła przed nami dwa talerze, na której po chwili pojawiła się specjalność mamy, a mianowicie jajecznica na bekonie.
— Jak skończysz to znajdź tatę i powiedz, że za chwilę wybieramy się do miasta.
— Do Londynu? — Spytałam z pełną buzią za co matka zgromiła mnie wzrokiem. Przełknęłam i spytałam. — Niby po co?
— Lilyann Evans, list z Hogwartu przyszedł już z dwa tygodnie temu, a jakbyś nie zauważyła to nie masz ani książek, ani mundurka.
Jęknęłam.
Od czasu „zerwania” z chłopakiem nie jadłam, nie wychodziłam z pokoju, a na moim biurku piętrzyła się masa nie przeczytanej korespondencji.
Wstałam od stołu i jak na skazanie poszłam w stronę salonu, gdzie siedział tata.
Salon był dużym (jak wszystko w tym domu) pomieszczeniem z wysokimi drzwiami i oknami wychodzącymi na wschód. Na środku półokrągłego pomieszczenia stała skórzana sofa i dwa fotele w kolorze dojrzałej wiśni i niewielki szklany stolik do kawy. Przy ścianie stał ładnie rzeźbiony w marmurze kominek.
Will Evans siedział na kanapie otoczony zgniecionymi kartkami. Miał czarne włosy i piękne brązowe oczy.
Podeszłam od tyłu i zajrzałam mu przez ramię.
— Co piszesz?
— Hmm..? Piosenkę, ale mi nie wychodzi. — Poskarżył się z miną zbitego psa.
— Może później ci pomogę, bo na razie jedziemy do miasta. — Mówiąc to nieznacznie się skrzywiłam.
— No to zbiórka za pół godziny przy samochodzie. Weź Kurta.


§
Jak burza wpadłam do pokoju, w którym czekał na mnie Kurt. Zerknęłam na stos listów i jęknęła.
— No dobra, mam propozycje nie do odrzucenia….
— Mam ci pomóc czytać listy, w zamian za co weźmiesz mnie na Pokątną.
— Jak ty mnie dobrze znasz. Te od Pottera od razu wyrzucaj.
— Hej! Ja się jeszcze nie zgodziłem.
— Zrobiłeś to czytając mi w myślach. Szybko mamy tylko pół godziny.
Wzięłam wszystkie koperty i usiadłam na łóżku.
Przemogłam się i otworzyłam jedną z nich.
Lily!
Coś się stało?
Dlaczego nie odpisujesz?
Martwimy się.
Jul
— O, spójrz na ten:
Evans!
Jesteś chora?
Nie odpisałaś na żaden z moich listów.
                   Nie było żadnej odpowiedzi w stylu „Spadaj, Potter”, „Prędzej trole zaczną latać, niż się z tobą umówię ”
Martwię się.
Odpisz.
James Potter
PS: Umówisz się ze mną?
W ciągu dziesięciu minut kupka korespondencji niewiele się zmniejszyła. Zrezygnowana zerknęłam na kolejny list. Był od Syriusza. Jęknęłam. Kurt posłał mi pytające spojrzenie.
  Syriusz będzie dzisiaj na Pokątnej.
— I co w tym złego?
Westchnęłam.
— Będę musiała mu wszystko opowiedzieć, a znając życie, jak będziemy w Hogwarcie, on go zabije.
— Sam bym chętnie to zrobił.
— Kurt!
— No co? Należy się gnojkowi. A teraz grzecznie odpiszesz Syriuszowi, że z chęcią go zobaczysz i pójdziesz się przebrać, bo wyglądasz jak dziecko ulicy.
Posłałam mu mordercze spojrzenie, po czym wzięłam kawałek pergaminu i naskrobałam kilka słów do Black’a. Przywiązałam list do nóżki mojej sowy Sami, poczym skierowałam się ku garderobie. Większość dziewczyn dałoby się zabić za taką ilość ubrań, torebek, butów i dodatków. Na mnie nie robiło to większego wrażenia.
Całą jedną ścianę po lewej zajmowała wielo poziomowa szafa, z osobnymi przegródkami na każdą parę butów. Od szpilek, koturn, sandałów, balerinek, japonek, klapek, przez trampki, glany (w których nigdy nie chodziłam), bambosze, botki i kozaki. Tak wiem, ta kolekcja była pokaźna. Oczywiście szafa była podświetlana. Na środku były przymocowane dwa metalowe drągi, na których wisiały ubrania. Na tym z tyłu wisiały suknie balowe, eleganckie, na co dzień i takie, które dobrze sprawdzające się na wakacjach. Dalej były spódnice: do ziemi, kolan i miniówki. W falbanki, prążki, kratkę, paski, rozkloszowane, w kwiatki i wiele innych. A pozostałe miejsce zajmowały stroje kąpielowe. Na drugim drągu wisiały jeansy mięte, z dziurami, rurki i szarpane. Później krótkie spodenki chyba we wszystkich kolorach, ale i tak najbardziej lubiłam te z dziurami. No i bluzki. Od T-shirtów, na ramiączka, wiązanych na szyi, z dużymi dekoltami, poprzez wyciągnięte koszulki, swetry na guziki, bolerka, żakiety, golfy i bluzy z kapturem. Robi wrażenie ilość moich ubrań, ale mama za każdym razem gdy wracam ze szkoły uzupełnia moją garderobę bym „była na topie”. Za dwoma drągami na głównej ścianie stała ogromna półka z osobnymi kuferkami na: pierścionki, bransoletki, rzemyki, łańcuszki, drogie perły, kolczyki. okulary, paski, kokardki, broszki, opaski do włosów, frotki, wsuwki, rajstopy, pończochy, no i oczywiście na hakach wisiały torebki. W wiklinowych koszach leżała bielizna. Ile razy wchodziłam do tego pomieszczenia, tyle razy zastanawiałam się po co mi to wszystko. Na ścianie z prawej było wielkie lustro, do którego przykleiłam kilka zdjęć z przyjaciółmi. Po lewej od drzwi stała komoda, z profesjonalnym wyposażeniem kosmetycznym. A mówiąc konkretnie: osobną szafkę zajmowały fluidy, cienie do powiek, róże i bronzery itede. Ale najbardziej dumna byłam z mojej kolekcji lakierów do paznokci. Uwielbiałam je malować i przyprawiać o szał tatę. Nie cierpiał kiedy moje paznokcie mieniły się neonami lub ciemnymi odcieniami. Chyba nie trzeba wspominać, że w mojej garderobie nie znajdzie się chociaż jedna rzecz, kupiona na wyprzedaży. Mówiąc krótko: wszystko pochodziło z drogich marek, czy jak kto woli moje ubrania i dodatki były oryginalne. 
Westchnęłam. Zaczęłam grzebać między ubraniami. Już miałam zakładać czarną koszulkę z nadrukiem zespołu AC\DC, kiedy uświadomiłam sobie, że nie powinnam chować się pod ciemnymi barwami. Złapałam błękitną, rozkloszowaną sukienkę na ramiączka i przed kolana, z dużym okrągłym dekoltem, srebrne sandały na wysokim obcasie, w tym samym kolorze kilka bransoletek w tym tą od Kurta, którą dostałam na gwiazdkę i długi wisiorek ze srebrną zawieszką w kształcie łzy. Złapałam torebkę przez ramię także w srebrnym kolorze. Po chwili byłam już ubrana. Muszę przyznać, że wyglądałam całkiem nieźle. Zadowolona opuściłam pomieszczenie.   
Gdy wyszłam Kurt zmierzył mnie wzrokiem i szeroko się uśmiechnął.
— Oto nowa, ulepszona Lilyanne Evans, która zaczyna nowe życie, wyrzucając tegoroczne wakacje z pamięci.
— Mądra dziewczynka. Idziemy – Mówiąc to, podał mi ramie, które ze śmiechem chwyciłam.
Gdy zeszliśmy na dół, wszyscy na nas już czekali.
— Ładnie wyglądasz, córciu,
— Dzięki tato. Petunia jedzie z nami? — Spytałam modląc się w duchu by tak nie było.
— Nie. Poszła na spacer z koleżankami ze szkoły.
— Dzięki Bogu. — Mruknęłam cichutko, lecz nie na tyle cicho, by mój przyjaciel tego nie usłyszał.
Jedziemy?
§
— Lily, ja z mamą musimy iść załatwić parę spraw na mieście. Masz tu kopertę — Wręczył im wypchną kopertę, którą od razu schowałam do torby. — I załóż sobie konto w banku…
— Skrytkę, tato.
— Mniejsza z tym. Macie 5 godzin. Spotkamy się przed kawiarnią „Juice”. Ah… Zapomniałbym, tu masz swój list z Hogwartu.
Wręczył mi zapieczętowaną kopertę.
— Zapomniałam o niej.
Szybko przełamałam pieczęć i wyciągnęłam pergamin.
Na pierwszym był spis książek i przyborów potrzebnych mi w tym roku szkolnym. Gdy tylko rzuciłam na nią okiem, z gardła wydobył mi się cichy krzyk…
— Co się stało — Przeraził się tata.
— Ni.. Nic… Tylko... zastałam prefektem
— Och, gratuluje, córciu.
— Coś czuje, że Huncwoci będą mieć przechlapane — Mruknął cicho Kurt.
— Już ja o to zadbam… — Powiedziałam z błyskiem w oku. — My już pójdziemy. Pa, mamo, pa, tato.
Poprowadziłam przyjaciela w stronę Dziurawego Kotła.
— Dziwne… Nigdy przedtem go nie widziałem.
— Tylko czarodzieje wiedzą o jego istnieniu.
— Podają tu herbatę ?
Popatrzyłam na niego jak na UFO.
— Człowieku gdzie ty żyjesz? To nie świat Mugoli.
— To co wy pijecie? — Spytał drapiąc się w głowę.
— Piwo Kremowe, Ognistą Whisky, sok dyniowy…
Stanęliśmy przed ceglanym murem na tyłach Pubu.
— Lily, co my tu robimy? Przecież ty nie ma żadnego przejścia.
Ja tylko z uśmiechem wyciągnęłam różdżkę, którą dotknęłam drugą cegłę na prawo od niewielkiego wyżłobienia. Mur zaczął formować się w przejście, a ja z satysfakcją oglądałam jak mój przyjaciel przygląda się temu z otwartymi ustami.
— Witam na ulicy Pokątnej, Kurt.

1 komentarz:

  1. tak troche w latach 70 nie było jeszcze AC/DC ale ok :/

    OdpowiedzUsuń